Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Czy koronawirus ocali świat? "Widzę logikę w tym myśleniu"

Maria Mazurek
Maria Mazurek
Prof. Krzysztof Pyrć z zespołem, po jego lewej dr Aleksandra Milewska, po prawej dr Katarzyna Owczarek i mgr Inga Drebot
Prof. Krzysztof Pyrć z zespołem, po jego lewej dr Aleksandra Milewska, po prawej dr Katarzyna Owczarek i mgr Inga Drebot
- Wiedzieliśmy, że coś takiego się wydarzy. Nie dlatego, że mamy szklane kule, ale dlatego, że mniej więcej raz na 10 lat pojawia się epidemia nowego koronawirusa. Tak samo wiemy, że to nie jest ostatni raz. Kolejny koronawirus może być groźniejszy - mówi prof. Krzysztof Pyrć, biotechnolog i wirusolog z Małopolskiego Centrum Biotechnologii.

FLESZ - Koronawirus w Polsce. Zachowajmy czujność i zdrowy rozsądek

Co wspólnego ma wirus biologiczny z wirusem komputerowym?
Koncept. Wirusy to czysta informacja, przenoszona z jednej komórki do drugiej. Same w sobie nie żyją, nie mają swojego metabolizmu, potrafią namnażać się tylko po wniknięciu do komórki gospodarza i zmodyfikowaniu jej.

Ktoś nazwał wirusy martwymi kulkami zła. Nie żyją i nie potrafią robić nic, poza niszczeniem życia.

Martwe kulki - w porządku. Ale zła? Nie byłbym taki pewien. Bardzo prawdopodobne, że to właśnie wirusy, te samoorganizujące się cząsteczki, pojawiły się jako pierwsze - a więc są podstawą życia na ziemi. Zatem można się zastanowić: czy to wirusy są złymi pasożytami, czy to raczej my jesteśmy ewolucyjnie stworzeni, by być ich nośnikami? Kolejna sprawa: niektóre wirusy są w stanie przenosić między komórkami materiał genetyczny. A to oznacza, że umożliwiają powstawanie nowych gatunków lub ich lepsze dostosowywanie się do środowiska. Można więc uznać, że są jednym z motorów ewolucji organizmów wyższych, mówimy oczywiście o skali milionów lat.

Ale pomijając koncepcję ewolucyjną: po co światu wirusy teraz? Bo jak się spojrzy na wszystkie żywe organizmy - zwierzęta, rośliny, bakterie, grzyby - to one mają swoje miejsce w ekosystemie.

Pani pyta, czy wirusy są nam do czegoś potrzebne? A kojarzy pani te wielokolorowe tulipany z Holandii? Są zainfekowane wirusem. Więc dzięki wirusom mamy ładne kwiatki. A powracając do poważniejszych spraw: wirusy mają znaczenie ekologiczne, utrzymują przyrodę w równowadze.

Gdy populacja danego gatunku się zagęszcza, wirusy poniekąd przyjmują funkcję drapieżnika, dziesiątkując np. stado zwierząt. W ten sposób wirus przywraca stan równowagi w przyrodzie.

Mają też znaczenie medyczne: wykorzystuje się je do leczenia nowotworów (naukowcy tak zmodyfikowali wirus opryszczki ludzkiej, że jest on w stanie niszczyć komórki rakowe, nie robiąc krzywdy zdrowym tkankom) czy lekoopornych zakażeń bakteryjnych.

Pan zajmuje się koronawirusami od lat, nawet odkrył pan kiedyś jednego z nich.
To było w 2002 roku, pracowałem wtedy w Holandii nad metodą szukania wirusów, których jeszcze nie znamy. Któregoś dnia dostałem z kliniki próbkę, która pochodziła od osoby z objawami choroby układu oddechowego. Lekarze nie mieli pojęcia, dlaczego ta osoba jest chora. Okazało się, że jest zakażona koronawirusem, który teraz jest uznany za sezonowy. Kilka miesięcy później, na przełomie 2002 i 2003 roku, pojawił się SARS „jedynka” (wirus z Wuhan jest w istocie SARS „dwójką”), to jeszcze umocniło kierunek mojej pracy.

Koronawirusy to nie tylko słynny wirus z Wuhan. Czym one są?

Koronawirusy (ich nazwa bierze się z charakterystycznej otoczki białkowej) są generalnie wirusami zwierzęcym; najwięcej gatunków koronawirusa - dosłownie setki - występuje u nietoperzy. Natomiast są to patogeny, które zakażają praktycznie każdy znany nam gatunek. Niektóre z nich są niegroźne, a niektóre, np. FIP u kotów (czyli zakaźne zapalenie otrzewnej) są praktycznie w 100 proc. zabójcze.

U ludzi mamy w tym momencie cztery sezonowe, endemiczne koronawirusy - czyli takie, które utrzymują się w naszej populacji, krążą między nami od wielu lat. Powodują stosunkowo łagodne zakażenia, głównie dróg oddechowych. Kończy się na katarze, zapaleniu gardła, słowem: przeziębieniu. Te endemiczne koronawirusy są odpowiedzialne mniej więcej za 20 proc. wszystkich przeziębień, głównie zimą i wiosną.

Natomiast to, co obserwujemy teraz - a wcześniej w przypadku SARS jedynki i MERS - to sytuacja, w której wirusy zwierzęce zyskują zdolność przenoszenia się pomiędzy gatunkami i zakażania komórek ludzkich. Cała populacja jest wtedy podatna na zakażenie, bo to jest wirus nowy, zwierzęcy, nasz układ immunologiczny nie rozpoznaje go - bo nie pamięta tego wirusa z przeszłości. No więc on zaczyna bez opamiętania roznosić się po populacji, wywołując stosunkowo ciężką chorobę. Pierwszy taki przypadek mieliśmy na przełomie 2002 i 2003.

SARS?

Tak. W listopadzie 2002 roku w Chinach pojawiały się pierwsze przypadki poważnego zapalenia płuc. Początkowo nie było wiadomo, co to jest, a przypadki tej choroby były coraz częstsze. W styczniu, w lutym można było mówić już o epidemii, potem wirus zaczął się roznosić na kraje ościenne i w końcu wylądował na wszystkich kontynentach. Natomiast ten koronawirus zaczął wygasać w maju, jak podniosły się temperatury - przed latem 2003 roku problem praktycznie zniknął. W przypadku pierwszego SARS-a gospodarzem pośrednim, od którego zakaził się człowiek, była prawdopodobnie cyweta - drapieżny ssak wielkości psa. W 2012 roku pojawił się MERS, czyli Bliskowschodni Zespół Oddechowy, również wywołany przez koronawirusa. MERS ma wysoką śmiertelność, sięgającą 40 proc., na szczęście kiepsko przenosi się między ludźmi. Człowiek, żeby ryzykować zakażenie, musi wejść w bliski kontakt ze zwierzęciem przenoszącym wirusa - w tym przypadku z wielbłądem.

Tym razem zakaziliśmy się prawdopodobnie od łuskowca.

Niestety, ten pokryty łuskami ssak jest traktowany w Chinach jako źródło mięsa. Co więcej, jego łuski w tradycyjnej chińskiej medycynie są traktowane jako specyfik posiadający doskonałe właściwości prozdrowotne.

No, rzeczywiście zbawienne. Czy koronawirus z Wuhan ma szansę tak po prostu zniknąć, jak stało się z SARS-em jedynką?

Na początku wiele osób się łudziło. Niestety, kolejne miesiące pokazują, że nie musi tak się stać. Oczywiście wszyscy wciąż mamy nadzieję, ze intensywność epidemii zmniejszy się w lecie - ale nawet, jeśli tak się stanie, to wirus prawdopodobnie powróci jesienią. A może w ogóle nie odpuści, może wysokie temperatury wcale nie zatrzymają pandemii - są przecież miejsca na świecie, gdzie ona szaleje, pomimo upałów. Wydaje się więc, że wyższa temperatura nie osłabia w dużym stopniu parametrów przenoszenia się tego koronawirusa.

Czy podobieństwo między koronawirusami jest na tyle duże, że osoby, które miały styczność z sezonowym koronawirusem - a więc mają na niego przeciwciała - są teraz bezpieczniejsze?

Nic na to nie wskazuje. Co więcej, pojawiały się obawy, że ktoś, kto ma przeciwciała na pozostałe koronawirusy, może przechodzić COVID-19 gorzej. Istnieje zjawisko, którego bardzo boimy się przy koronawirusach: ADE, czyli antibody-dependent enhancement, po polsku wzmocnienie zakażenia przez przeciwciała. W skrócie polega to na tym, że przeciwciała skierowane na innego, choć w miarę podobnego wirusa, nie neutralizują go (czyli nie chronią przed zakażeniem), tylko wiążą się z nim, „torując” mu drogę do zakażenia komórek układu immunologicznego. My nie wiemy, czy tak jest przy SARS dwójce (wirus z Wuhan wciąż jest mało zbadany), ale tego się obawiamy, również w kontekście potencjalnej szczepionki. Mamy tu tyle niewiadomych, że musimy być bardzo ostrożni.

Szczepionka byłaby wybawieniem, uratowałaby życie wielu ludzi z grupy ryzyka, ale nie możemy na siłę przyspieszać prac nad nią, pomijając procedury. Jeśli schrzanimy szczepionkę, to ona przyniesie więcej szkody niż pożytku.

To ile mamy czekać?

Rok, dwa lata. Jeśli szczepionka pojawi się prędzej, będę sceptyczny - bo to być może będzie oznaczało, że nie została dobrze przebadana.

Skoro wirus nie zniknie sam (jak SARS jedynka), a szczepionki prędko nie będzie, to czy ta sytuacja zbiorowego zagrożenia utrzyma się na tym poziomie przez kolejne dwa lata?

Niekoniecznie. Istnieje też trzecia droga: być może większość z nas w pewnym momencie to przechoruje, a wtedy wirus - choć wciąż obecny w populacji - nie będzie już tak groźny. Podstawowe pytanie brzmi: ile osób przechodzi to zakażenie bezobjawowo? Wkrótce poznamy na nie odpowiedź, bo różni naukowcy z całego świata - również my, w Małopolskim Centrum Biotechnologii - zaczynają badać próbki całej populacji, nie tylko osób z ostrym przebiegiem choroby. Jeśli okaże się, że osób, które przeszły zakażenie bezobjawowo, jest bardzo dużo, to dość szybko zyskamy zbiorową odporność.

Skoro i tak mamy przez to przejść, to po co ta szopka z maseczkami, izolacją, dezynfekcją? Może lepiej to mieć już za sobą, skoro teraz i tak nie chodzi się do pracy i nie odwiedza rodziny?

Już mieli podobne pomysły - we Włoszech, w Hiszpanii, we Francji, w Wielkiej Brytanii. Problem w tym, że nie wyszło. Powtarzanie takiego samego scenariusza jest bezsensowne. Choroba nie jest dużym zagrożeniem dla mnie czy dla pani, bo jesteśmy dość młodzi i dość zdrowi. Oczywiście, istnieje pewne ryzyko, że jej przebieg okazałby się dla nas groźny, nawet śmiertelny (bo młode i zdrowe osoby też umierają), ale nieduże. Natomiast musimy izolować osoby starsze i z grup ryzyka, co w momencie, kiedy zachoruje większość społeczeństwa w jednym momencie - będzie niemożliwe. Te osoby muszą choćby jeść, a w momencie, kiedy tyle osób będzie zakażonych, to skażone będzie dosłownie wszystko: jedzenie, które dostaną, paczki od kuriera i tak dalej. Zakażą się, nawet nie wychodząc z domu. Przykład innych krajów pokazał, że bez mocnych restrykcji nie jesteśmy w stanie chronić osób z grupy ryzyka.

Tak, idealnym rozwiązaniem byłoby ich wszystkich wysłać na bezludną wyspę i zorganizować ich powrót, jak już my wszyscy przechorujemy. Tyle że to raczej nierealne.

Kolejna sprawa: choruje dużo osób, ta choroba jest długa, trwa nawet trzy-cztery tygodnie. Jeśli „puścimy” te zakażenia, wychodząc z założenia, że możemy wszyscy chorować w jednym momencie - to szpitale się przepełnią, zabraknie łóżek. Chorzy, którzy normalnie by przeżyli - bo dostaliby pomoc, kroplówkę, tlen, leki - zaczną umierać. Śmiertelność pójdzie drastycznie do góry.

To zabrzmi strasznie, ale z perspektywy 20, 30, 40-latków od przepełnionych szpitali groźniejszy jest kryzys ekonomiczny.
Tylko że 20, 30, 40-latkowie też ulegają wypadkom, mają różne inne problemy ze zdrowiem. Jeśli szpitale będą przepełnione, nie dostaną pomocy. Mogą umrzeć przez złamaną nogę, ostre zapalenie wyrostka i z tysiąca innych powodów, łącznie z zapaleniem okostnej przy bólu zęba. Więc nie widzę możliwości, żeby to całkiem puścić, iść na żywioł. My mamy teraz izolację, ale część rzeczy jednak działa; mamy jak kupić jedzenie, zatankować samochód, porozmawiać przez telefon. Jak się przekroczy pewną granicę, to wszystko przestanie działać, ekonomia stanie kompletnie. Druga skrajność też nie jest dobra, nie możemy zamknąć wszystkiego i czekać, aż naukowcy opracują szczepionkę, bo to może potrwać nawet kilka lat. Wiele z nas nie wytrzyma w izolacji tak długo.

To jaka droga jest słuszna?

Wyważona. To, co dzieje się teraz w Europie - czyli wprowadzamy restrykcje, żeby nie powtórzyć schematu z Włoch czy Hiszpanii, nie doprowadzić do takiej liczby zakażeń, a potem balansujemy na granicy bezpieczeństwa i funkcjonowania: jeśli zwiększa się liczba przypadków, przykręcamy śrubę, a jeśli się zmniejsza, próbujemy ożywić gospodarkę i życie społeczne.

Ale Włochy, Francja, Hiszpania przynajmniej są już po tym szczycie, najgorsze za nimi?

Niekoniecznie. To nie jest tak, że jak ten słynny „peak” przejdzie, to epidemia wygasa i wszyscy są bezpieczni. „Wypłaszczenie” liczby zachorowań w tych krajach to nie jest naturalne załamanie epidemii, a efekt wprowadzenia restrykcji i izolacji. Jeśli Włosi czy Hiszpanie teraz je poluzują, zaraz będą mieli kolejny „peak”. Oni płacą teraz gigantyczną cenę za nic; nie mają żadnych korzyści, nie są lepiej zabezpieczeni.

Pan wspomniał wcześniej o skażonym jedzeniu, paczkach od kuriera. Spotkałam się z danymi, że wirus utrzymuje się na metalowych czy plastikowych powierzchniach kilka godzin, ale też z takimi, że kilka dni. Jaka jest prawda?
Wirus utrzymuje się na powierzchniach od kilkunastu minut do kilkunastu dni. Zaśmiałem się, bo to zależy nie tylko od rodzaju powierzchni, ale też wilgotności, temperatury, nasłonecznienia - to jest całe mnóstwo czynników. Trzeba więc po prostu uznać, że wirus może przenosić się przez materiał i w związku z tym stosować podstawowe zasady, ale również nie przesadzać. Nie jesteśmy w stanie wszystkiego odkazić, ale jeśli nie musimy - nie dotykajmy niepotrzebnie rzeczy w przestrzeni publicznej, żeby się nie skazić, ale też nie skazić tej rzeczy. Przedmioty codziennego użytku, szczególnie telefon, regularnie dezynfekujmy.

Czym? Wiemy, że skuteczny jest alkohol w stężeniu między 60 a 80 procent. Co jeszcze?
Woda utleniona, związki chloru i inne substancje o stwierdzonym działaniu wirusobójczym. Taką certyfikację wydaje Państwowy Zakład Higieny, trzeba to po prostu sprawdzać. Koronawirusy nie są wyjątkowe pod kątem wrażliwości - jak każde wirusy otoczkowe, są dość nietrwałe - działają na nie nawet detergenty.

Chciałam jeszcze porozmawiać o teoriach spiskowych.
Że to stworzona w laboratorium broń biologiczna?

Na przykład.

Absurd. My nie potrafimy stworzyć wirusa, żadne laboratorium na świecie nie ma takich narzędzi. Nieco mniej niedorzeczna jest fantazja, że ten wirus został z laboratorium „wypuszczony”, ale i to wydaje mi się kompletnie nieprawdopodobne. Wie pani, dlaczego?

Ponieważ my, naukowcy, spodziewaliśmy się tej epidemii. Nie dlatego, że mamy szklane kule, ale dlatego że mniej więcej raz na 10 lat pojawia się nowy koronawirus. Był SARS, był MERS, teraz jest SARS2.

W zeszłym roku moja współpracowniczka zapytała mnie: słuchaj, Krzysiek, kiedy będzie ten kolejny? Odpowiedziałem, że pewnie za dwa, trzy lata. Przyszedł trochę wcześniej, niż zakładaliśmy, oczywiście nie spodziewaliśmy się również skali. Ale wszyscy, którzy pracują w tym temacie, wiedzieli, że do takiej sytuacji dojdzie. Co więcej, wiemy, że to nie jest ostatni raz. Że będą kolejne epidemie odzwierzęcych wirusów, być może - groźniejsze.

Pan na początku rozmowy przychylnie mówił o wirusach, wskazując na ich rolę w przywracaniu równowagi ekosystemów. Więc ja na koniec… Chce pani zapytać, czy ten wirus uratuje świat?

Ten lub jakiś kolejny. Wiemy, że ziemia jest przeludniona, że powoli niszczymy planetę, że zaburzamy ekosystem. Może ludzkość, przynajmniej jej część, musi ponieść ofiarę, by świat przetrwał?
Jestem naukowcem, a nauka służy przede wszystkim ludzkości. Widzę logikę w tym procesie myślenia, ale nie mogę się pod nim podpisać. Czy nas jest za dużo? Z ekologicznego punktu widzenia - tak. Ale z humanitarnego punktu widzenia trzeba chronić każde życie.

Profesor Krzysztof Pyrć: Rocznik 1979, biolog i wirusolog, członek rady Małopolskiego Centrum Biotechnologii, kierownik i twórca Laboratorium Wirusologicznego BSL3 Virogenetics w tymże, wykładowca UJ. Odkrywca jednego z ludzkich koronawirusów. Kierownik licznych grantów badawczych.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Czy koronawirus ocali świat? "Widzę logikę w tym myśleniu" - Gazeta Krakowska

Wróć na krakow.naszemiasto.pl Nasze Miasto